No i nadszedł ten dzień. Dzień pierwszej chemii. O 7 rano stawiłam się w Centrum Onkologii modląc się by dopuszczono mnie do wlewu. Przez 3 godziny chodziłam od gabinetu do gabinetu i tak oto chwilę po 10 podłączono mnie do kroplówki. Obserwowałam jak pierwsze mililitry czerwonego płynu spływają do mojej żyły i powtarzałam sobie w duchu, że tym sposobem pokonam raka, że wszystkie efekty uboczne, które mogą nastąpić są niczym w porównaniu do mojego zdrowia. Po około dwóch godzinach zaczęło mnie mdlić mimo leków przeciwwymiotnych, które zostały mi podane wcześniej. Z godziny na godzinę czułam się coraz gorzej psychicznie i fizycznie. Rozmawiałam z lekarzem, z pielęgniarką i te rozmowy w pewnym sensie mi trochę pomogły. Nie wiem czemu tak jest, czemu jestem tak przygnębiona. Czy to fakt, że dopiero teraz zaczęłam prawdziwą walkę i nie mogę odpuścić i że to będą najtrudniejsze chwile w moim życiu, czy strach o to, że coś może pójść nie po mojej myśli. Ale właśnie... nie mogę się poddać, nie teraz. Nawet jeśli nie zrobię tego dla siebie to zrobię to dla bliskich, którzy przez cały czas zagrzewają mnie do walki, w których mam oparcie o każdej porze dnia i nocy, i którzy przeżywają moją chorobę tak samo jak ja. Przed 16 byłam już w domu, do którego swoją drogą ledwo dojechałam bez wymiotowania. Coś czuję, że będę musiała się zaprzyjaźnić z ceramicznym kolegą. Jestem słaba i szczerze mówiąc tego posta piszę od godziny ledwo przyciskając klawisze klawiatury. ALE TO NIC! Walczę i to jest najważniejsze niezależnie od tego co nastąpi. Bo przecież mam o co walczyć. Rozpoczynając walkę już jesteśmy wygranymi bez znaczenia jak się ona później potoczy. Mam nadzieję, że jutro będzie już lepiej i psychicznie i fizycznie. I znowu ta nadzieja. Podobno to ona umiera ostatnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz